Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 28 lutego 2012

Poprawki

W najbliższym czasie, zamiast dodawać nowe opowiadanie przysiądę do poprzednich, jest w nich wiele do zrobienia. Zauważyłem pewien progres w stylu więc starszym opowiadaniom przyda się korekta.


Pozdrawiam :)

sobota, 25 lutego 2012

Przerwa

W najbliższym czasie nie pojawią się nowe opowiadania. Potrwa to około tygodnia. Kolejne opowiadanie wprowadzi nową postać, która będzie miała duży wpływ na przygody Azdura.

Pozdrawiam.

środa, 22 lutego 2012

Bakzan i Meathel - Udany Jarmark

To był dzień targowy, zatłoczone stoiska ze wszelakimi towarami, grona kupców przekrzykujących się nawzajem, oraz jak to bywa podczas takich okazji, co krok niemal można było natrafić na prostytutkę. Bakzan i Meathiel powoli przeciskali się między straganami. Krasnolud szedł przodem starając się jakoś torować drogę sobie i elfiej towarzyszce. Nie dało się nie zauważyć męskich spojrzeń kierowanych w stronę Elfki, lecz gdy rozochoceni mężczyźni zerkali na jej towarzysza jakoś odchodziła mim ochota na bliższe poznanie. Mało kto czuje się komfortowo w towarzystwie odzianego w zbroję płytową krasnoluda o wyjątkowo mało przyjaznym wyrazie twarzy. Bakzan nienawidził takich zbiegowisk. Oczy bolały od tych wszystkich kolorów mieniących się przed oczami, do tego jeszcze krzyki, zdzieranie gardeł sprzedawców, ryk dzieci i mieszające się pieśni bardów którzy równie licznie jak kupcy przybywają na jarmarki. Ale najgorszy był zapach. Zapach to złe określenie, wszystkie mieszające się wonie. Smród ryb wymieszany z  przypaloną kaszą i cebulą. Bakzan był typem odludka, ale postanowił sobie nie narzekać, nie chciał sprawiać przykrości towarzyszce. Ona natomiast podczas takich imprez była zadowolona jak rzadko kiedy. Nie mogła się napatrzeć na wszystkie towary. Skakała od kramu do kramu. A to blaszany kogucik na patyku, który po dmuchnięciu na niego wydaje odgłos prawdziwego ptaka, zaraz potem wypatrzyła drewnianego konika tak sprytnie wyrzeźbionego, że każdą nogę można było ułożyć wedle upodobania. Nie kupowała tych rzeczy, radość czerpała z samego ich oglądania. Kiedy żyje się w siodle, nie można mieć zbyt wiele bagażu, a już na pewno takich zabawek.
-Oh Bakzanie -Rzekła do krasnoluda widząc jego kwaśną minę – Obiecałeś mi chociaż postarać się dobrze baiwć, pamiętasz?
-Ależ bawię się wspaniale moja droga – odpowiedział tonem jakby oznajmiał jej właśnie śmierć własnej matki.
-Przyjacielu -Mówiła bardzo głośno starając się przebić przez panujący zgiełk – Zobaczysz, że jak dojdziemy do kramów płatnerzy to poprawi ci się humor- Zaśmiała się perliście. Krasnolud westchnął tylko ciężko w odpowiedzi.
Szli przez tłum milcząc, co chwilę obijali się o kogoś, lecz kowal parł do przodu jak skała. W końcu dotarli do kupców handlujących tym co interesowało przyjaciół. Stoiska pełne wszelkiego rodzaju broni i pancerzy. Bakzan jakby właśnie oszalał. Zaczął biegać między kupcami jak dzieciak który właśnie wszedł do cukierni. Jednak euforia coraz szybciej mijała. Krasnolud brał do reki tarcze i uderzał w nie, chwytał miecze i topory sprawdzając jak są wyważone, raz nawet przygryzł żelazny naramiennik ku wielkiemu zdziwieniu handlarza.
-Cholerna partanina, już chyba tym blaszanym kogucikiem który oglądałaś można lepiej powalczyć niż tym szmelcem – Powiedział krasnolud z kwaśną miną starając się ułożyć krótki toporek w dłoni. Był naprawdę źle wyważony.
-Bakzanie, jesteś największym kowalem wśród twojego ludu, jeżeli nie wśród wszystkich. Chyba nie spodziewałeś się znaleźć tutaj czegoś choć zbliżonego twoim pracom? - Zapytała z lekkim uśmiechem Meathiel. Wiedziała, że tak właśnie się skończy wyprawa z druhem na zakupy. Uśmiechnęła się do siebie i lekko pokręciła głową.
-Może i masz rację, ale spójrz  na to gówno – uderzył pięścią w tarcze – Przecież to zaraz samo się rozleci.
-Hola hola- Rozległ się piskliwy głos handlarza -To tarcza mojej własnej roboty, nie mam zamiaru słuchać jak taki byle kto obraża moje dzieła!
Handlarz był bardzo wysoki i krępy. Ręce jak pale, mięśnie ze skały, typowy dla kowali zanik szyi oraz mocna opalenizna. Wygolony na łyso, na samym środku głowy hodował długi kucyk który luźno spływa na ramię. Bardzo zabawnie brzmiał cienki i piskliwy głos wydobywający się z tak wielkiego człowieka.
-Wybacz dobry człowieku – Rozpoczęła Meathiel starając się załagodzić sytuację – Mój towarzysz jest bardzo krytyczny jeżeli chodzi o prace kowali.
-Posłuchaj pajacyku- Rozpoczął Bakzan, elfka już wiedziała, to nie skończy się dobrze – Byle kto, to może spotkał twoją matulę w lesie dziewięć miesięcy przed twymi narodzinami, jak się domyślam te kosmyk to pamiątka po owych narodzinach, też chyba brzydziłbym się ciebie złapać za ten paskudny łeb. -Kupiec podwinął rękawy słysząc te słowa. - Mówię co widzę, uwierz pajacu, że idąc w bój prędzej wezmę ze sobą solidny patyk niż to co ty nazywasz toporem.
Bakzan stanął wyprostowany i splótł ręce na piersi. To, że stanął prosto nie dodało mu zbytnio wzrostu, ale dumna mina i chłód w oczach dawały do myślenia potencjalnemu przeciwnikowi.
-Krytykować każdy umie, byle kmieć przyjdzie i zacznie pieprzyć jak to mu się nie podoba, ale nic a nic się sam nie zna na produkcji!
Handlarz aż się zasapał, całe zdanie powiedział na jednym wydechu i poczerwieniał jak burak.
Krasnolud zaśmiał się głośno, tak, że okoliczni kupcy i klienci aż spojrzeli w kierunku rozmuwców z zainteresowaniem.
-Człowieczku, tarcze które wykonywałem jako czeladnik, zaczynając pracę były mocniejsze niż to co ty nazywasz pancerzem.
Wokół zaczęła zbierać się coraz większa grupka gapiów.
Handlarz poczerwieniał jeszcze bardziej
-Gadać to każdy może! - Wykrzyczał -Zasrany zadufany w sobie krasnolud, wiedz mój niewyrośnięty przyjacielu, twojej tarczy użyłbym najwyżej jako nocnika.
Dookoła rozniósł się lekki pomruk. Wyśmiewanie się z wzrostu krasnoludów nie bywało bezpieczne. Tak też było teraz. Bakzan błyskawicznie wyciągnął topór zza pleców i uderzył nim w leżącą na kramie tarczę. Ta nie pękła, ona po prostu rozleciała się na części pierwsze. Żelazne elementy odpadły od łączeń, metalowe guzy zdobiące jej boki poodpadały zasypując wszystkich zebranych. Krasnoludzki kowal ryknął.
-Do tego -wskazał na resztki- Ja bym nawet nie nasrał.
-Wandalu – Ryknął- Zapłacisz za to -Handlarz trząsł się z nerwów.- Każda tarcza rozpadnie się od takiego uderzenia.
W tłumie słyszano szemranie tych którzy zakupili od kupca sprzęt. Kilku bawet podeszło do kramu chcąc odzyskać pieniądze. Krasnolud zdjął z pleców tarczę i położył przed czerwonym rozmówcą.
-Próbuj-Powiedział wesoło-Wszyscy próbujcie- Krzyknął w kierunku gapiów. -Stawiam dobry obiad temu któremu uda się ta sztuka.
Nie musiał długo czekać, dookoła rozległ się dźwięk wysuwanych z pochew mieczy, po chwili rzucili się na leżący pancerz. Uderzali mieczami, tarcza nie drgnęła, poszły w ruch topory a nawet i młoty bojowe. Ale nie byli w stanie nawet jej zarysować. Gdy nie było już chętnych Bakzan uśmiechnął się i zabrał nienaruszoną tarczę.
-Gratuluje udanych zakupów- Rzucił w kierunku naprawdę sporego już tłumu.
Klienci rzucili się na Piszczącego kowala, żądając zwrotu pieniędzy, grożąc i popychając biednego, teraz bladego jak ściana handlarza.
-Jesteś okropny Bakzanie- Rzuciła chłodno Elfka- Przecież twoja tarcza jest zrobiona z adronu, nie ma na całym świecie broni która może jej zaszkodzić.
Krasnolud uśmiechnął się do elfki
-A wiesz, jakoś nie podobała mi się fryzura tego człowieka – powiedział roześmiany – Chodźmy się napić kochana. Ten wypad był jednak dobrym pomysłem – Powiedział szczerząc zęby.
Meathel westchnęła ciężko i poszła za przyjacielem, długo jeszcze słyszeli krzyki wokół biednego handlarza.

niedziela, 19 lutego 2012

III Rozdział

Ostatnie dni w wiosce minęły szybko. Młodziacy przygotowywali się do podróży. Pakowali juki, przygotowywali zapasy oraz starali się sprzedać na targu to, czego nie mogli zabrać ze sobą. Doskonale wiadomo, że podczas takiej wyprawy przyda się każdy grosz. Azdur uzyskał bardzo dobrą cenę za swój ukochany zestaw wędkarski. Osiem specjalistycznych wędek wraz z zestawem haczyków. Wszystko w pięknym drewnianym kuferku własnej roboty. Ciężko było rozstać się z czymś takim. Zostawił sobie małą teleskopową wędkę wyprodukowaną przez zmyślne gnomy. Nigdy nie wiadomo czy nie zajdzie potrzeba zdobyć dodatkowe pożywienie. Kazan sprzedał swój długo kompletowany zestaw obrazków. Przedstawiały one nie do końca ubrane kobiety. Można rzec, że były one nawet zupełnie nagie. Gdy handlował z potencjalnym kupcem przyłączyli się inni którzy zaczęli przebijać nawzajem swoje oferty. Tym sposobem sprzedano grafiki za bardzo dobrą cenę. Młodzi przyjaciele byli w szoku ile zarobili na kilkudziesięciu obrazkach. Wieczór przed wyruszeniem do Dargham spędzili w karczmie. Siedzieli przy wielkiej ławie popijając darmowe piwo. Nie musieli nic płacić gdyż co chwilę ktoś opłacał ich trunek. Starsi nie pozwoliliby aby wyruszający jutro na wojnę młodzi żołnierze musieli wydawać tak potrzebne im pieniądze w własnej wiosce. Spokojne spotkanie przy kuflu piwa zaczęło zamieniać się w regularną zabawę. Zaczęto od pojedynczych toastów. Za Azdura, za Kazana, za króla. Potem ktoś wyciągnął lutnie, inny piszczałkę. Na salę z piwnic wyjechały beczki miodu i wódki. Wokół karczmy usłyszeć można było muzykę, śmiechy oraz uderzanie kufli przerywane toastami i gromkim śmiechem.
Zabawa trwała długo. Młodzi wojownicy kilkakrotnie chcieli wrócić do domu wiedząc, że czeka ich długa podróż, lecz gdy tylko wstawali od stołu ktoś łapał ich za ramię i dolewał do kufli. W końcu, długo po północy udało im się wydostać. Głównie dzięki temu, że większość krasnoludów była już mocno spita. Gdy wychodzili goście karczmy zaśpiewali pieśń Akhazela oraz znów wznieśli toasty za młodych wojaków. Noc była mroźna. Szczypało w nosy i uszy. Ale zagrzani alkoholem przyjaciele zdawali się tego nie czuć. Wracali do chaty Azdura, planowali jeszcze porozmawiać. Weszli do izby, zrzucili płaszcze, zdjęli buty po czym usiedli przy stole wygodnie rozpierając się na krzesłach. Tak bez słowa zasnęli.
O świcie obudziło ich pianie koguta. Unieśli głowy znad stołu nie do końca wiedząc co się dzieje. Azdur przeciągnął się mocno, Kazan natomiast wytarł ślinę ze stołu i ust po czym wlepił wzrok w przyjaciela.
-Nadszedł czas – zaczął – Wyruszamy na wojnie Azdurze. Nareszcie.
-Zgadza się przyjacielu – Uśmiechnął się do nie do końca jeszcze wybudzonego Kazana – Dziś wyruszamy w bój. Chcę żebyś wiedział, jestem dumny z walki u twego boku oraz uspokaja mnie myśl o tobie stojącym za mymi plecami podczas bitew.
Kazan uśmiechnął się ponuro.
-Jeżeli przejdę test -zasępił się
-Kazanie! -krzyknął niemal- Jesteś wspaniałym wojownikiem, nie widzę powodu byś miał nie przejść jakiegokolwiek testu. Robisz toporem jak stary wojak, nie jesteś w niczym gorszy ani ode mnie ani innych wojowników. Przejdziesz test a we dwóch ,bez żadnej pomocy sami damy radę rozpieprzyć cały oddział orków-uśmiechnął się.
-Co ma być to będzie – odpowiedział, ale już weselszym głosem. - Ruszajmy, nie mamy na co czekać.
Azdur kiwnął głową i wstał od stołu. Zaczęli się krzątać po chacie. Oczywiście najpierw trzeba coś przegryźć, przecież nie można ruszyć z pustym żołądkiem. Czuli jeszcze lekki szmerek w głowie. Krasnoludy jeżeli mają kaca to nie po takiej ilości alkoholu jak wypili wczoraj, było tego zdecydowanie za mało. Zrobili skromną jajecznicę z piętnastu jaj do której na spółkę zjedli bochen chleba. Całość popili odrobiną znalezionej za łóżkiem wódki. Po śniadaniu zaczęli przywdziewać zbroję. Nic mieli ochoty cały dzień jechać w zbrojach płytowych. Ubrali kolczugi, założyli na plecy tarcze oraz topory. Azdur do boku przypasał miecz.. Zbroje mocno przywiązali do bagaży. Po chwili byli gotowi. Stali jeszcze chwilę w milczeniu patrząc w kominek, przypominając sobie wszystkie szczęśliwe chwile które przeżyli w tej wiosce. Trwało to długo, przez głowy przemykały im masy myśli. W większości takie same. Czy jeszcze kiedykolwiek tu wrócą? Czy na wojnie czeka ich chwała? A może tylko śmierć...
-Ruszajmy - Rzekł Azdur nie patrząc na towarzysza – Pora w drogę.
Kazan bez słowa chwycił swój skórzany worek z przywiązaną do niego zbroją. Wyszli przed dom. Tam czekała na nich niespodzianka. Około dziesięciu kroków przed chatką stała cała rada wioski. Wszyscy w lśniących zbrojach płytowych, wypolerowanych toporach na plecach oraz tarczach w dłoniach. Na czele stał Diwir, wójt wioski. Gdy starsi zauważyli wychodzących z domu młodych wojaków stanęli przed nimi na baczność, słyszeć było zgrzytanie metalu oraz głuchy tupot metalowych butów o ubitą ziemię. Dziesięciu zbrojnych jak na komendę uderzyło pięściami w tarcze. Nastała cisza. Kawałek od nich, przy drodze stała spora grupka mieszkańców wioski. Dużo dalej niż rada.
Azdurze i Kazanie -Rozpoczął głośno Diwir- Ruszacie na wojnę, taka kolej losu. Starzy grzeją się przy kominku a młodzi walczą. Myśmy swoje wywalczyli, przyszła pora na was -Zamilkł na chwilę, po czym podjął -Nie pozwolimy jednak byście poszli skazani na siebie. Mamy dla was dar od nas wszystkich.
Dumnym krokiem z uniesioną głową podszedł do nich. Odczepił zza pasa dwie naprawdę sporę sakiewki i wręczył im je. Złota było naprawdę sporo. Młodym serca ścisnęły się ze wzruszenia.
-To dar od całej wioski. Los chciał, że tylko wy dwaj zostaliście zwerbowani, nie zbiedniejemy a wam przyda się trochę grosza.
Azdur uniósł głowę.
-Dziękujemy -Mówił głośno, tak by słyszeli go wszyscy, nawet mieszkańcy którzy zebrali się dalej, tuż przy drodze. -Dziękujemy wam wszystkim. Obiecujemy ,nie splamimy naszego honoru. Idziemy do boju z myślą, że walczymy za tak wspaniałe i dumne krasnoludy, nie pozwolimy by orki na krok przekroczyły nasze granicę. Jeżeli przyjdzie nam zginąć, to z myślą o tej wiosce, was w zamian za za których bezpieczeństwo śmierć to niska cena.
Azdur i Kazan klękli na jedno kolano, pochylili głowy. Wiedzieli, że Diwir i cała osada to wiekowe krasnoludy. Oni swoje wywalczyli, przelali już krew, terazpora młodych. Wójt położył im dłonie na barkach.
-Walczcie z honorem i wróćcie w chwale.
Rada znów uderzyła pięściami w tarcze, po chwili kolejny raz, potem następny. Uderzali w rytm bijących serc.
Przyjaciele wstali, podeszli do koni którym przerzucili przez grzbiety bagaże a następnie dosiedli wierzchowców. Diwir dołączył do rady i sam począł uderzać w tarczę. Dźwięk stalowych rękawic uderzających o metal niósł się daleko. Ruszyli bez słowa, bo nie było już co mówić. Przejeżdżając koło rady pochylili głowy, stare krasnoludy odpowiedziały tym samym. Nie zaprzestając uderzeń. Po chwili byli obok zebranych mieszkańców wioski. Tutaj też pochylili głowy. Azdur zobaczył Kazune. Lekko zwolnił konia i złapał za mieszek złotem, chciał podjechać, lecz nie. Mamka zaplotła ręce na piersiach i pokręciła stanowczo głową. Jechali dalej, pod nogi koni posypały się kwiaty, piękne czerwone róże. Kazanowi aż łzy napłynęły do oczu, Azdur ciężko przełykał ślinę. Nie zatrzymali się, nie odwrócili. Czekała ich przygoda...
Odjechali przy dźwięku uderzeń pozostawiając za sobą wioske. Czuli wdzięcznosc do nich wszystkich- do krasnoludów za których warto zginą...






Pierwsze opowiadanie z którego jestem naprawde zadowolony, dlatego proszę o opinie.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Starzy znajomi

Krok do tyłu, zasłona i kontra, mocne machnięcie toporem pozbawiło napastnika całego ramienia, padł w kałuże krwi i wył jak zarzynane zwierze. Azdur nie miał prawa tego słyszeć, musiał być skupiony. Wiedział, że zginie, lecz przed śmiercią chciał posłać skrwysynów do piachu, tylu ilu da radę. Pot zalewał mu oczy, po tarczy i zbroi spływała krew, na szczęście jeszcze nie jego. Używał wielkiej stalowej tarczy którą używał na wojnie, podstawowe wyposażenie skalniaków, doborowej jednostki piechoty w której służył. W prawej dłoni trzymał topór, również żołnierskie wyposażenie. Cofał się między drzewami, dzięki bogu walka toczy się w lesie, na otwartej przestrzeni już leżałby z ostrzem w piersi lub oderżniętą głową. Po każdym kroku w tył ustawiał się koło drzewa, tak by napastnicy nie mogli sięgnąć go z jego lewej strony. Walczył jak nauczono go w oddziale. Krok w tył, przyjęcie ciosu i mordercza kontra. Azdur nie chybiał. Ciosy były diabelsko skuteczne. Jednym uderzeniem potrafił przebić bandytę prawie na pół.
-Więc to tak skończe - pomyślał – przetrwałem całą wojnę, zawędrowałem aż do orkowej stolicy gdzie starłem się z samym khazganem którego zgładziłem a przyjdzie mi zginąć tutaj, od tych kurew...
Azdur nie musiał się wdawać w bitkę, niestety nasz krasnolud nie potrafi patrzeć na otaczającą go przemoc, zwłaszcza kierowaną w kierunku słabszych. Doskonale wiedział co czai się w lesie Fuhanu, bandy włóczęgów atakowały nawet pielgrzymki świętobliwych mniszek z klasztoru Munlory, chodzi plotka, że zbójcy sporo pracowali nad ich świętobliwością...
Azdur nie musiał walczyć, przechodził po prostu małą polną dróżką wesoło pogwizdująć. Widział około dziesięciu obwiesi czających się w zaroślach tuż obok, jednak ci nie zaatakowali.Krasnolud był odziany w zbroje płytową, uzbrojony po zęby, dlaczego mieliby ryzykować? Lepiej zaczekać na wędrowców którzy nie sprawią tyle kłopotu. Przeszedł obok ich kryjówki, już wydawało się, że to koniec przygody. Jednak nie. Azdur przechodząc około dwudziestu kroków odwrócił się.
-Eeeee, co jest skurwysyny? - Ryknął – Zesraliście się w tych krzakach ze strachu popaprańcy? Co kurwa, dupcyć się panienek zachciało a moja dupa to już wam nie pachnie? Tak jak myślałem, banda tchórzy, pewnie sami się tam po tyłkach nawzajem klepiecie w tych krzakach co?
Wiedział, że zapłaci za te słowa. Ale nie potrafił jak każdy przejść obok niesprawiedliwości. Wiedział co stanie się jeżeli dróżką będzie szła karawana lub po prostu spacerować będzie grupka kobiet. Azdur nie potrafi przechodzić przez życie jak szczur, godząc się na zło żrące świat. Ruszyli na niego biegiem, z szałem w oczach. Widać mocno ich rozjuszył. To akurat dobra okoliczność, walczący który dał się wyprowadzić z równowagi łatwo popełni błąd. Takim był sam atak na Azdura, weterana wojny północnej, odznaczonego skalniaka który sam zgładził Khazgana wielkiego. Niestety przeciwników było więcej niż naliczył, bo koło piętnastu. Przełknął ślinę. Wyrwał zza pasa dwa małe toporki i cisnął je w nacierających. Dwoje napastników chwyciło się za gardła i padło bez życia. Uśmiechnął się delikatnie widząc wahanie pozostałych. Zwolnili delikatnie, co dało czas krasnoludowi. Zeskoczył z dróżki i stanął między drzewami po czym zasłonił się tarczą. W samą porę. Przyjął cios pierwszego bandyty, szybkim ruchem ciął przed siebie. Bryznęła krew. Głowa atakującego po prostu pękła. Zalała krwią okoliczne drzewa i samego krasnoluda. Ciało padło na ziemię oblewając krwią ziemię. Niestety napastników było zbyt wielu. Każdy kolejny krok zabierał siły. Tracił szybkość i koncentrację, wiedział, że to jego koniec. Zaczął machać toporem jak oszalały, dyszał i rzęził, lecz nie podda się. Śmierć w obronie słabszych to dobra śmierć pomyślał, po czym oberwał w łeb młotem... Padł na plecy. Świat wirował, przed oczami skakały kolorowe plamki, z nosa buchnęła krew.
-To koniec – Wyszeptał...
Coś skoczyło, tuż nad nim, czuł delikatne futro ocierające mu się o obolałą twarz.
-Co do kurwy? -powiedział sam do siebie ostatkiem sił unosząc głowę głowę. Nie wierzył w to co widział.
-KOKUSZIN -Ryknął na całe gardło. Po chwili przeleciała nad nim kula ognia, która celnie trafiła uciekającego bandytę. Kokuszin Jednym ruchem łapy rozerwał pierś jednego na strzępy, błyskawicznie jednak rzucił się na kolejnego powalając go na ziemie i rozrywając mu gardło. Wokół rozpętało się piekło. Powietrze szyły ogniste pociski i pioruny celnie trafiające bandytów. Nie przeżył ani jeden...
-M...Marwin – wyszeptał- dziekuję...
Nie widział jej, ale wiedział, że to ona. Kto inny podróżowałby z Kokuszinem. Nie mylił się. Po chwili klęknęła tuż obok niego unosząc mu głowę. Była taka piękna, taka cudowna. Oparła jego głowę na swych kolanach i patrzyła na niego. Wyglądała jak anioł, miała delikatne usta, gęste wspaniałe włosy i delikatną urode, czuł przy niej spokój... Po chwili otworzyła delikatne usta i powiedziała.
-Czy ciebie kompletnie popierdoliło?
Te słowa otrzeźwiły Krasnoluda.
-Sam jeden zasrańcu na piętnaścioro chłopa? Cholerny błędny rycerz się znalazł. Czy ty gamoniu myślisz, że ja zawsze będę w pobliżu?
Spojrzał na nią.
-Dziękuje Marwin, dziękuję również tobie Panie Kokuszinie.
Kot delikatnie pochylił łeb, oczywiście niezbyt mocno, tak by pokazać, że to nie było nic specjalnego.

Tak oto Czarownica Marwin znów uratowała Azdura, kolejny raz uświadamiająć go, że są na ziemi przyjaciele na których zawsze można liczyć.